Image is not available
Image is not available
Image is not available
Image is not available
Image is not available
Image is not available
Image is not available
Image is not available
Image is not available
Image is not available
Image is not available
Image is not available
Image is not available
previous arrow
next arrow
Slider

Żyzne tereny na wschód od wzniesień mniejszego Kaukazu nie należały nigdy do Ormian. Podobnie jak w pozostałych częściach Republiki Górnego Karabachu, równiny takie jak ta, leżące wzdłuż drogi z Askeran do Martakert, zamieszkałe były przed wojną przez Azerów. I chociaż dziś znajdują się pod ormiańską kontrolą nazywane strefą buforową, przez Azerów określane są terytoriami okupowanymi. Współczesna historia tych ziem zaczęła się pod koniec konfliktu karabaskiego, w 1993 roku. Po serii zwycięstw nad armią azerską Ormianie nie zatrzymali się na granicy wzgórz, gdzie stanowili etniczą większość i gdzie właśnie wywalczyli sobie niezależność, ale wyprawili wgłąb zamieszkiwanych przez muzułmańskich sąsiadów równin. Zdobyli tam miasta i pas ziemi o szerokości kilkunastu kilometrów. Zmusili do ucieczki i pozostawienia za sobą dobytku wszystkich nie-ormiańskich mieszkańców.

Dzisiaj, to ciągnące się kilometrami, po sam horyzont gruzy domów tworzących niegdyś wsie, osiedla i monstrualnej wielkości zrujnowane doszczętnie miasta. To tutaj stoją z karabinami młodzi ludzie celując w azerską stronę, wypatrując wrogów broniących swoich pozycji dwa kilometry dalej na wschód. I od ponad dwudziestu lat sytuacja w księżycowym krajobrazie złożonym z okopów, wież obserwacyjnych i kamiennych pozostałości zabudowań wygląda tak samo; sporadycznie po którejś stronie odzywa się karabin, po drugiej trafiony zostaje 18-letni żołnierz zasadniczej służby wojskowej, pochodzący Azerbejdżanu, czasami z Karabachu, czasem z dalekich stron Armenii, bo i stamtąd ściągani są rekruci karabaskiej armii.

Takie przygraniczne krajobrazy lokalne służby bezpieczeństwa starają się utrzymywać poza zasięgiem przyjezdnych, nie tylko dlatego, że linia niespokojnego ostatnio frontu przebiega niedaleko. Chodzi też o to, że zdobyte przez Ormian ziemie w najbardziej bezpośredni sposób świadczą o tym, jak świeża i nie dająca żadnego pola do dialogu jest historia czystek etnicznych dokonanych w Karabachu na niewyobrażalną skalę. Przypominają o tym, że również Azerowie mają za co Ormian szczerze nienawidzić i jedyne co pozostaje w relacji do nich to strach, że prędzej czy później spróbują odebrać ruiny swoich miast; Agdam i Fizuli.

W Fizuli, wyjaśnia mi pracujący tu Armin, ziemia miała pewną wartość, sprowadzającą się do wszystkiego tego, co dało się z niej wywieźć i sprzedać. W pierwszej kolejności było to wyposażenie domów, w drugiej – instalacje, rury, elementy z metalu, okna i drzwi. Dzisiaj, kiedy ostatnim dającym się wykorzystać elementem infrastruktury zostały kamienie, działają tu firmy budowlane takie jak ta z Erywania. Rano ładują na ciężarówkę materiał z rozbieranego budynku, przewożą do wsi klienta i tam, w kilka miesięcy, stawiają nowy dom. Działają kompleksowo na terenie całego Karabachu, a demontowane w Fizuli gospodarstwa wydają się wystarczać do tego by stałą pracę zapewnić całkiem sporej rzeszy ludzi, co poza armią i policją w Karabachu wcale nie jest proste. Zresztą, zasięg zrujnowanych terenów podobnych do Fizuli obejmuje cały region przygraniczny i jest zbyt wielki, by Karabach utrzymywany głównie z pracy Ormian na emigracji, był w stanie go zagospodarować w inny sensowny sposób.

W tym samym miejscu, po polowaniu na zające kilku ludzi z sąsiedniej wsi imprezuje nad zalewem otoczonym resztkami miasta. Wokoło kilkuty radzieckich pomników, lotnisko stanowiące przed wojną regionalne centrum komunikacyjne i tama sztucznego jeziora jeszcze dwadzieścia lat temu połączona z niewielką elektrownią. Jeden z nich opowiada rosyjskim łamanym tak samo jak mój: to co widzisz po horyzont to tereny jakie bohatersko zagrabiliśmy Azerom w czasie długiej i … Prostuje drugi: nie zagrabiliśmy, ale odzyskaliśmy, zdobyliśmy, odpłaciliśmy barbarzyństwa, jakich Azerowie tutaj dokonywali. Sens jest taki, że my się stąd nie ruszymy, bo nam się te gruzy po prostu należą.

•••

Do Hadrut, na co dzień prowicjonalnego miasteczka, trafiłem przypadkiem w momencie jego największego ożywienia, w dzień przysięgi zorganizowanej w tutejszych koszarach – największych w południowej części Karabachu i jednocześnie jednych z ważniejszych. Na ulicach tłumy pijanych ojców osiemnastoletnich chłopców, którzy przez najbliższe dwa lata będą siwieć ze strachu myśląc o tym jak ich dzieci w okopach celują w pozycje Azerów. W knajpach, na prędce zorganizowanych przez mieszkańców wzdłuż całej głównej ulicy, by było gdzie zjeść i wypić, siedzą rodziny przyjezdne z oddalonego o osiem godzin Erywania i świętują, w bardzo niewesoły sposób. Zarobić da się na nich niewiele skoro prowiant przywożą ze sobą, atmosfera wśród lokalnych mieszkańców nietęga.

W zaimprowizowanej knajpie licytacja najcięższych z możliwych toastów, a tutejsze toasty są niestety rozbudowane, nie zostawiających suchej nitki ani na Azerach, ani na Turkach, ani na ich matkach, ani na nikim kto mógłby choćby przelotnie spróbować pomyśleć o nich jak o ludzkich istotach. Przekładane specjalnie dla mnie, bym dobrze pojął każdy szczegół. Atmosfera paranoicznych rozmów o polityce, starających się znaleźć wyjaśnienia tego co się dzieje i proroctwa na najbliższe lata, rady wujków mających długą służbę w wojsku za sobą, poklepujących po plechach. Nawet Ormiańska gościnność ma jednak swoje granice i absurdalna obecność w tym miejscu obcego Polaka zagęszcza w końcu atmosferę.

 

W drugim podobnym miejscu – zwykle sklep rzeźnika, dzisiaj restauracja – rodzina jest mniej liczna i inaczej niż wcześniej, całkiem bez pomysłu na to jak dać sobie radę ze służbą wojskową syna. Siedzą w sali jadalnej bez słowa. Wieczorem ci całkiem pijani zostają w Hadrut w hotelach, istniejących tu dzięki bliskości koszar. Ci, którzy jeszcze są w stanie albo wynajęli kierowcę – wieczorem wracają do domów rozsianych po całym terenie Karabachu i sąsiedniej Armenii.

•••

Mama Artura w sklepie spożywczym zarabia równowartość sześciuset złotych. Ceny w takim sklepie ze względu na izolację i spore odległości, jakie muszą pokonywać ciężarówki dostarczające towar z Erywania, są sporo wyższe niż w Armenii. To znaczy, że aby się utrzymać nie wystarczy pracować jako sprzedawczyni, fryzjer czy kucharz – każdy normalny zawód może mieć sens tylko, gdy ktoś bliski regularnie przesyła pieniądze zza granicy, uzupełnia braki. Pensje pozwalające wyżyć są tylko w wojsku.

Artur odbiera mnie spod sklepu. Pijemy domowe wino, spotykamy się z dwudziestokilkuletnimi chłopakami przedstawiającymi się po jakimś czasie jako kapral, żołnierz kontraktowy, policjant, analityk wywiadu. Wszyscy po obowiązkowych dwóch latach służby zostali w siłach zbrojnych i zgodnie twierdzą, że dziewięć na dziesięć osób w Chartar robi dokładnie to samo. Nie ma w misateczku rodziny choć jedna osoba nie byłaby zawodowym żołnierzem.

Armia Karabachu liczy 25.000 ludzi – 18% populacji republiki. Dodając do tego policję, bezpiekę, i pozostałe służby mundurowe, obrazek rysowany przez żołnierzy: maleńkiego zmilitaryzowanego regionu, gdzie nie istnieją żadne sensowne perspektywy poza armią – wydaje się całkiem wiarygodny. I tylko armia, w pojęciu Artura, może dawać szansę na to by po założeniu rodziny nie musiał wyjeżdżać do pracy w Rosji i by mógł widywać przyszłą żonę częściej niż w czasie urlopu.

•••

Do kilku termalnych źródeł, położonych w wyludnionym zachodnim krańcu republiki, zjeżdżają na kilkugodzinne wakacje ormiańscy turyści z całego regionu. Właśnie zimą kiedy jeszcze nie wylęgają się tu ogromne komary. Dlatego pomyślałem, że jeśli marzyłoby mi się kilka chwil w Karabachu bez całego bagażu historii i napięcia – to gorąca kałuża pośród gór jest miejscem dla mnie, że spotkam tu takich jak ja, ludzi próbujących odpocząć. Ormiańskich emigrantów, traktorzystów razem pracujących w Rosji w ogromnym gospodarstwie, spędzających przymusowy zimowy urlop w rodzinnych okolicach.

Jednak nieco dalej na zachód, w innym miejscu, pośrodku nocy w gorącej wodzie siedzę razem ze smutnymi komandosami robiącymi przerwę w patrolu, z których jeden podobno pojmał dywersanta, policjantami i szefem lokalnej bezpieki obserwującym wszystkich zza radiowozu. Fotografować nie można, bo jak na zdjęciu wyglądaliby wojskowi taplający się w gejzerze, albo radiowóz zaparkowany obok rusztu z szaszłykami i stołem zastawionym morwową wódką? Wiem już zresztą dobrze, że znaczenie taktyczne może mieć linia przesyłowa surowca w postaci rury doprowadzającej gaz do podmiejskich domów, sprzęt militarny w kamuflażu szarej Łady, personel wojskowy w osobie oficera żegnającego się z synem przed wyjściem na służbę. Nocować można, ale trzeba uważać na wilki, niedźwiedzie i azerskich szpiegów. Trzech tu się w zeszłym roku kręciło, węszyli, pytali. A ty? Jesteś pewien, że nie wracasz z Baku? Żeś nie Turek? Że nie witasz się z rodziną salam alejkum? Może pokażesz jednak dokumenty? •

Tych kilka scen z Karabachu zarejestrowałem w czasie trzech tygodni zimą 2016 roku, jeszcze przed eskalacją działań zbrojnych na granicy z Azerbejdżanem. Wybrałem je ponieważ mam wrażenie że w nich właśnie znalazłem rodzaj bezkompromisowości, jaka dzisiaj dominuje w tym zakątku Kaukazu, kiedy jest tu naprawdę niespokojnie a po ulicach zaczęli krążyć uzbrojeni ochotnicy gotowi na najgorszy rozwój wydarzeń. Pominąłem ludzi równoważących militarną paranoję, chociaż to ich codzienność próbowałem tam poznać. Ludzi takich jak prawdziwie bohaterski kustosz muzeum minerałów w Szuszi; historyk zmuszony uczyć się na pamięć detali dotyczących setek kamieni zapełniających nowoczesny gmach, ponieważ na życzenie donatora eksponaty są pozbawione opisów. Nie ma też człowieka, który zaprosił mnie na obiad specjalnie po to bym pojął, że sposób na życie polegający na uprawianiu morwy jest czymś o wiele więcej, jest sensownym rozwiązaniem, nawet jeśli trudno je stosować powszechnie. To nie oni są dziś w Karabachu na pierwszym planie.